Bóg się rodzi… – śpiewamy każdego roku w okresie Bożego Narodzenia. To najkrótsze z możliwych zdań poety Franciszka Karpińskiego wyraża zawrotną, niepojętą Prawdę, jedną z tych, których nie można zrozumieć, a przecież przyjmujemy ją, wierząc, że Dzieciątko zrodzone w Betlejem, w pasterskiej grocie i złożone w żłobie to Bóg, nasz Stwórca i Pan. Prawda ta przenosi nas w rzeczywistość Boga Jedynego, który nie ma początku ani końca. A przecież się rodzi… Przychodzi na ziemię w ludzkiej postaci, jako Syn Boży.
W Objawieniu Ojca i Syna św. Mateusza Ewangelisty czytamy:
W owym czasie Jezus przemówił tymi słowami: Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom. Tak, Ojcze, gdyż takie było Twoje upodobanie. Wszystko przekazał Mi Ojciec mój. Nikt też nie zna Syna, tylko Ojciec, ani Ojca nikt nie zna, tylko Syn i ten, komu Syn zechce objawić (Mt 11, 25-27).
Przyjściem na świat Jezus Chrystus objawił więc nam prawdę nie tylko o sobie, ale i o swoim Ojcu, co poeta – powtórzmy – ujął w zdumiewającym w swojej prostocie zdaniu: „Bóg się rodzi…”, które dało początek najpotężniejszej z polskich kolęd.
Pierwsza strofa Pieśni o Narodzeniu Pańskim to niebywałe spiętrzenie kontrastów, przez co wydaje się obejmować nieogarniętą przestrzeń między niebem a ziemią. Poeta jakże prostymi środkami wyrazu w sposób doskonały potrafił połączyć to, co Boskie, z tym, co ludzkie, a „co właściwie – jak to ujęła znakomita badaczka liryki biblijnej, s. Emilia Ehrlich OSU – jest nieprzekazywalne; by przełożyć Moc, Mądrość i Miłość, których poznanie spływa na niego charyzmatycznym strumieniem, na język dostępny i zrozumiały dla wszystkich ludzi, a przede wszystkim unoszący ich z powrotem ku źródłu.”
Zatrzymajmy się przez chwilę przy ostatniej części cytowanego zdania, mówiącej o języku poetyckim unoszącym człowieka „z powrotem ku źródłu”. Tylko poezja ma tę moc: zderzenie dwu czy więcej dobrze dobranych słów wywołuje w nas błysk rozjaśniający ciemność, wydobywa z niej ukryte, zaskakujące często sensy:
Bóg się rodzi, moc truchleje,
Pan Niebiosów, obnażony;
Ogień krzepnie, blask ciemnieje,
Ma granice, nieskończony.
Wzgardzony, okryty chwałą;
Śmiertelny, Król nad wiekami!
Wobec przyjścia Boga na świat traci moc, „truchleje” wszelka ziemska siła, co może wywołać zdziwienie wobec skrajnego ubóstwa „Pana Niebiosów”. Okazuje się wszakże, że nie ma to żadnego znaczenia; „obnażony” Bóg nie traci nic ze swojej potęgi – Jego przyjście powoduje, że „ogień krzepnie, blask ciemnieje”, a Stwórca nawet w ludzkim ciele, pozostaje „nieskończony”. „Śmiertelny” jest „Królem nad wiekami”, „Wzgardzony” – nie było dla Niego miejsca w gospodzie – od początku okryty jest „chwałą”: „mnóstwo zastępów niebieskich […] wielbiły Boga słowami: »Chwała Bogu na wysokościach, /a na ziemi pokój/ ludziom Jego upodobania«” (Łk 2, 12-14).
Prawdziwie mistrzowskie, zwłaszcza w odniesieniu do omawianej pierwszej strofy, okazało się wykorzystanie cytatu z Prologu Ewangelii według św. Jana. Mistrzowskie zarówno w wymiarze teologicznym, jak i artystycznym oraz ideowym. W pierwszej strofie – jak już podkreślałem – nastąpiło tak niebywałe rozpięcie przestrzeni, że trudno było znaleźć słowa, które mogłyby ją zamknąć w konsekwentnych obrazach poetyckich. Poeta „spiął” owe kontrastowe sui generis paralele znanym powszechnie zdaniem: A Słowo Ciałem się stało, / I mieszkało między nami” (J 1, 14).
Kolejne strofy różnią się zasadniczo od pierwszej, co prowadziło niekiedy do uproszczonych opinii o inwencji artystycznej poety. Można by się odwołać raz jeszcze do przytoczonego już tu cytatu z rozprawy Emilii Ehrlich OSU. Autor nie pragnął zadziwić odbiorców swoją maestrią poetycką, przeciwnie, nawet o tych jakże trudnych prawdach starał się mówić językiem zrozumiałym dla najszerszych kręgów wiernych wypełniających świątynie. W pozostałych zwrotkach ukazywana sytuacja uległa diametralnej zmianie – mowa jest o Bogu, który jest już wśród swego ludu jako Syn Człowieczy. Ale i w tych fragmentach odnajdujemy prawdziwe – użyjmy tego słowa – „perełki”, świadczące o skali poetyckich możliwości autora. Niestety, docierają do nich jedynie nieliczni, „zdolni – jak pisał Jan Lechoń w rozprawie Poezja czysta w poezji polskiej – dzięki modlitwie i poezji obcować z nieokreśloną, a wszystko kryjącą muzyczną i metafizyczną sferą”. Dlatego „czekają jeszcze niezliczone perły naszej poezji, drogocenne grudy złota, zawarte nieraz w pospolitej rudzie”.
Za takiego, wciąż niedocenionego poetę uważał Lechoń właśnie Franciszka Karpińskiego, zwłaszcza jako autora liryki religijnej:
Poezja religijna Karpińskiego jest to jeden z tonów najczystszych, najbardziej polskich naszej poezji, tonów, które Karpiński zdołał uczynić własnymi, wyrazić jak nikt inny przed nim i po nim – jest ona wyrazem wiary […], która w dniach uroczystych jednoczyła cały naród jak rodzinę w uczuciu wzajemnego przebaczenia, miłości i ufności. Tej wiary nikt nie czuł głębiej niż czuły, przeciętny, ale na złotych strunach grający Karpiński. Cały naród polski zna też na pamięć i śpiewa Wszystkie nasze dzienne sprawy…, Kiedy ranne wstają zorze…, przede wszystkim zaś ową kolędę potężną, owego poloneza religijnego, w którym muzyka zarówno jak słowa są podniosłe, doskonałe, stanowią całość tak polską, że po prostu nierozdzielną od naszego zbiorowego życia. I gdyby komuś przyszło na myśl uczynić właśnie ową kolędę naszym hymnem narodowym, wyraziłby on bardziej niż jakakolwiek okolicznościowa poezja – to, co stanowi o jedności narodu, samą istotę czucia. […] Jest w owych niebywałych słowach »Niemało cierpiał, niemało żeśmy byli winni sami« zawarta całego narodu i każdego z nas spowiedź i rozgrzeszenie, które ze zbiorowego śpiewu tej kolędy akt skruchy i sam w sobie potężny akt religijny.
Podczas śpiewania inaczej segmentujemy cytowane przez Lechonia zdanie, wskutek czego gubimy ów wielki sens: „Niemało cierpiał, niemało, – Żeśmy byli winni sami!”. Chociażby to jedno „odkrycie” niech nas przekona, że ów wielki wiersz – jak każda głęboka modlitwa – zasługuje na skupione rozważanie i kontemplację zawartych w nim myśli.
Waldemar Smaszcz