Głuchoniemy – człowiek niejako zamknięty w swoim wewnętrznym świecie. Nie docierają do niego dźwięki, głosy, słowa. Jego uczucia i myśli pozostają niewyrażone. Gdy usiłuje je wypowiedzieć, przybierają formę niezrozumiałego bełkotu albo jęku. Trwałe ograniczenie możliwości komunikacji z innymi sprawia, że może się czuć wyobcowany, zepchnięty na margines życia społecznego, pozbawiony możliwości dzielenia się tym, co jest jego radością czy tym, co przyprawia go o smutek. Nie może w pełni objawić światu swojej osobowej wartości.
Czytając ewangelijną relację o uzdrowieniu głuchoniemego, trudno powstrzymać się od widzenia w tym człowieku figury wszystkich, którzy choć wyraźnie słyszą i poprawnie mówią, cierpią na chorobę braku komunikacji z otoczeniem. Wydaje się, że w dzisiejszym świecie, w którym z dnia na dzień są odkrywane i doskonalone środki komunikacji, paradoksalnie coraz więcej jest ludzi, którzy pozostają zamknięci w swoim własnym świecie, niezdolni do kontaktu z innymi. Coraz częściej środki przekazu stają się miejscem dialogu „niemego z głuchym”. Nie potrafimy słuchać siebie wzajemnie, bo nasze uszy pełne są informacyjnego szumu, nieustannie płynącego z radia, telewizji czy komputera. Nawał wiadomości jest tak wielki, że podświadomie eliminujemy z pamięci nawet to, co przed sekundą bliski człowiek usiłował nam przekazać ze świata swoich przeżyć.
Nie potrafimy mówić, bo nasz język coraz bardziej przybiera kształt dziennikarskiego slangu, pełnego pustych słów, bezwartościowych, zarażonych bakcylem sensacji albo polemiki. Jeśli to zamknięcie jest wynikiem naszego egoizmu, to nawet nie uświadamiamy sobie, co tracimy. Być może ma to tę zaletę, że nie cierpimy z tego powodu. Jeśli jednak jest to skutek choroby naszego wieku, której wewnętrznie nie akceptujemy, wówczas brak możliwości wyrażenia swoich przeżyć i wejścia w świat przeżyć innych ludzi napełnia nas bólem.
Dzisiejszy fragment Ewangelii budzi nadzieję: jest możliwe odzyskanie mowy i słuchu ducha. Możemy odzyskać władzę komunikowania się z innymi ludźmi. Kiedy sami nie jesteśmy do tego zdolni, przychodzi z pomocą Chrystus. On jest w stanie dokonać naszego uzdrowienia. Czyni to delikatnie, choć równie namacalnie jak wtedy w Dekapolu. Wpierw kładzie na nas swą rękę. W języku biblijnym gest ten oznacza przekazanie mocy Ducha Świętego. To Duch „mową wzbogaca język nasz” (Veni Creator) tak, by był w stanie wyrazić wszystko to, co kryje się w naszym sercu i umyśle. Potem, jeśli pozwolimy się prowadzić, Chrystus wyprowadza nas „na bok, osobno od tłumu” (Mk 7, 33). Tłum jest tu symbolem świata, w którym panuje zgiełk, bo każdy usiłuje odkryć coś niezwykłego i wykrzykuje swoją sensację, nie dbając o to, że w ten sposób zagłusza prawdę o normalnym życiu. Gdy już wokół nas i w nas zapanuje pokój, Chrystus westchnie ze współczuciem, zawierając w tym przyjaznym westchnieniu wszystkie nasze rozterki i bóle, których nie możemy wyrazić słowami (por. Rz 8, 26). A potem, tak jak dotknął języka i uszu głuchoniemego, tak też w nas dotknie tego, co chore, co przeszkadza w wyjściu z własnego wnętrza. Uczyni to namacalnie. W sakramencie Pokuty oczyści ducha z fałszywego wstydu, pychy, złości. W Eucharystii, egoizm zamieni w ofiarną miłość. Przez Namaszczenie chorych uwolni od hipochondrycznego zapatrzenia w siebie. W sakramencie Małżeństwa uświęci spojrzenie na własną i cudzą cielesność, i sprawi, że pożądanie nie będzie fałszować kontaktu z drugim człowiekiem. Albo też na modlitwie dotknie myśli, uczuć i woli tak, że stanie się dla nas jasne, iż mamy wiele darów, które bez niepotrzebnych kompleksów możemy zanieść innym. Być może przyśle człowieka, w którego ciepłym wejrzeniu odkryjemy, że zdolni jesteśmy do przyjaźni szczerej, wiernej i czystej.
Pozostaje jednak jeszcze owo tajemnicze effatha. Chrystus dotyka nas nieustannie swoją łaską. Jednak Jego działanie może okazać się nieskuteczne, jeśli ujdzie naszej uwagi wezwanie: otwórz się! By łaska Boża była owocna, potrzeba naszej współpracy – naszego osobistego zaangażowania. W jaki sposób otwierać się na innych? Wpierw roztropnie – nie naiwnie – ufać ich dobroci. Potem przełamywać się i podejmować próby nawiązania kontaktu przez odsłanianie własnego dobra. Owszem, wiąże się to z ryzykiem, że ktoś to dobro wyśmieje, wykorzysta, zniszczy. Tym niemniej warto ryzykować, bo radość ze spotkania z tymi, którzy wejdą w dialog prawdy i dobra, przewyższa ból niepowodzeń. Mogą o tym zaświadczyć ludzie, którzy w różnych wspólnotach modlitewnych zdobyli się na to, by na głos wypowiadać swe prośby, dziękczynienie i uwielbienie, i odkryli, że wokół są ci, którzy noszą w sercach te same intencje, uczucia, a nawet słowa.
Mogą to potwierdzić małżonkowie, którzy klękają do wspólnej modlitwy i regularnie zasiadają, by rozmawiać o tym, co wypełnia ich dni, godziny pracy i odpoczynku. Takie otwarcie w prawdzie i miłości uratowało już niejedną rodzinę przed rozpadem. Gdybyśmy tylko mieli odwagę pozwalać na co dzień Chrystusowi, by dotykał swoją łaską tego, co w nas chore, a potem podejmowali Jego effatha, może mniej byłoby ludzi nieszczęśliwych, samotnych, zagniewanych; mniej młodocianych złoczyńców, rozbitych rodzin, podzielonych środowisk i zwalczających się z próżnych ambicji partii politycznych? Z pewnością warto próbować – choćby po to, by choć raz w życiu mieć okazję do przekazania komuś, kto będzie gotów słuchać, własnego świadectwa o tym, że Chrystus „dobrze uczynił wszystko” (Mk 7, 37).
Ks. Paweł Ptasznik
Fot. Mariano Nocetti/Unsplash.com