Zadziwiająca zmiana postawy. Kiedy Jezus odczytał w nazaretańskiej synagodze fragment Księgi proroka Izajasza i ogłosił, że właśnie teraz wypełniają się słowa Pisma, wszyscy obecni byli pełni podziwu, ,,przyświadczali Mu i dziwili się pełnym wdzięku słowom, które płynęły z ust Jego” (Łk 4, 22). Kiedy jednak zakończył swoją mowę, „wszyscy w synagodze unieśli się gniewem. Porwali Go z miejsca, wyrzucili Go z miasta i wyprowadzili aż na stok góry, na której ich miasto było zbudowane, aby Go strącić” (Łk 4, 28-29). Co ich tak wzburzyło? Co sprawiło, że porwani gniewem chcieli zabić Jezusa?
Z Kafarnaum docierały wieści o Jezusie. Słyszeli, że nauczał z mocą, że tłumy chodziły za Nim, On zaś uzdrawiał chorych, wyrzucał złe duchy z opętanych, a nawet przywracał życie zmarłym. A oto teraz był pośród nich i nauczał. Rzeczywiście Jego słowa miały jakąś niepojętą moc. Słuchali Go, i z podziwem i chlubą mówili: „Czy nie jest to syn Józefa?” (Łk 4, 22). Czy nie jest jednym spośród nas? To retoryczne pytanie kryło w sobie nadzieję, że skoro pośród obcych ludzi takie rzeczy czynił, to jeszcze większych dokona pośród nich – w końcu byli Jego ziomkami, a więc mieli do tego największe prawo. Tymczasem Jezus, znając ich myśli i oczekiwania, mówi wprost: „Z pewnością powiecie Mi: (…) dokonajże i tu w swojej ojczyźnie tego, co wydarzyło się, jak słyszeliśmy, w Kafarnaum” (Łk 4, 23). I dodaje: ,,Zaprawdę, powiadam wam: żaden prorok nic jest mile widziany w swojej ojczyźnie” (Łk 4, 24).
Czyżby odmawiał? Ależ tak! Powołując się na przykłady proroków Eliasza i Elizeusza uzasadnia swoje przekonanie, że nie jest posłany, aby działać w rodzinnym Nazarecie. Dał im do zrozumienia, że nie przyszedł po to, aby spełniać ich oczekiwania, lecz swoją misję, która nie zależy od więzów krwi i lokalnych koligacji. Chcieli Go zawłaszczyć, mieć dla siebie – tylko dla siebie. Może nawet zrobić na Nim jakiś interes. Tymczasem On odmawiał. Poczuli się odrzuceni, ich duma została urażona i zawiedzione nadzieje. Właśnie to rozsierdziło ich do tego stopnia, że akceptacja i podziw zamieniły się w morderczą nienawiść.
Można zapytać, czy podobna sytuacja zachodzi w naszej codzienności. Owszem, i to na różnych płaszczyznach. W rzeczywistości Kościoła raz po raz pojawiają się grupy ludzi, którzy ze względu na jakąś wyjątkową formę pobożności albo szczególny charyzmat czy doświadczenie religijne uważają, że mają większe prawo do Jego łaski i błogosławieństwa. Utrzymują, że są oddani Chrystusowi bardziej niż inni, rozumieją Jego wolę lepiej niż inni, znają prawdę o Bogu doskonalej od innych i jedynie oni wiedzą, jak powinien wyglądać Kościół. Nie ma znaczenia, czy są to środowiska konserwatywne czy liberalne, skupione wokół takiego, czy innego zakonu, takiej czy innej rozgłośni, takiego czy innego pisma – zawłaszczają Chrystusa dla siebie, i są przekonani, że tylko w ich gronie można zyskać zbawienie.
Podobna postawa może charakteryzować również poszczególnych wierzących. Kiedy umysł zaczyna nurtować pytanie: jak to się dzieje, że niewierzący, ten, który nie chodzi do kościoła, cieszy się szczęśliwym, zasobnym życiem, a mnie wierzącemu tylko wiatr w oczy?, to jest to pierwszy sygnał budzenia się tej mentalności. Może ona mieć fatalne skutki dla życia wiary. Ktoś na przykład modli się usilnie, doprasza się konkretnego działania Chrystusa do tego stopnia, że podświadomie odmawia Mu wolności decydowania o tym, kiedy i w jaki sposób działać. A gdy cud nie następuje, nadzieje ustępują miejsca poczuciu zawodu, rodzi się gniew, który może prowadzić nawet do odrzucenia Chrystusa i utraty wiary.
Chyba najgroźniejszą formą zawłaszczania Chrystusa i Kościoła jest wplątywanie religii w politykę. Niektórym wydaje się, że obnosząc się ze swoim chrześcijaństwem w działalności społecznej czy politycznej, zyskają całkowite poparcie wspólnoty wierzących. Brak kompetencji albo, co gorsza, żądzę władzy i prywatne interesy pokrywają mniej lub bardziej manifestowaną pobożnością, kontaktami z eminentnymi ludźmi Kościoła albo kreowaniem siebie na jedynych prawdziwych obrońców „wartości chrześcijańskich”. Nie dostrzegają, że wpierw robią krzywdę samym sobie. Umieszczając chrześcijaństwo w szyldzie swego politycznego warsztatu, oznajmiają społeczeństwu, że są tymi, od których można wymagać więcej. Jeśli zaś sposób ich działania nie jest w stu procentach zgodny z zasadami Ewangelii, społeczeństwo ma dodatkowy, słuszny argument do oskarżenia i utraty zaufania. Nie widzą też, że w ten sposób wyrządzają krzywdę również Kościołowi. Brak konsekwencji pomiędzy pobożnymi życzeniami i hasłami a owocami społecznej działalności zawsze będzie uogólniany, a odpowiedzialność przenoszona na całą wspólnotę wierzących, którą samowładnie reprezentują.
Niestety zdarza się, że urokom wpływu na kształt życia politycznego ulegają również ludzie, którzy z mandatu Chrystusa reprezentują Kościół. Udzielając poparcia nie programom, ale konkretnym politykom, pozwalają na wciągnięcie Kościoła w niebezpieczną grę. Każde bowiem uchybienie ze strony popieranego będzie odbierane jako antyświadectwo, powód do zgorszenia, a w konsekwencji do urągania wierzącym i Chrystusowi. Dla tych zaś, którzy stoją po przeciwnej stronie sceny politycznej, Kościół staje się wówczas politycznym adwersarzem, a nie nosicielem Dobrej Nowiny (do czego jest przede wszystkim powołany). Tego grzechu zaniedbania nie zrekompensują dyplomatyczne umizgi zabiegających o władzę.
Gdyby Pan Jezus uległ podziwowi mieszkańców Nazaretu i chciał go za wszelką cenę zachować, nie mógłby do końca pełnić swego prorockiego posłannictwa. Nigdy nie mógłby powiedzieć do końca prawdy, nikogo nie mógłby skrytykować – zawsze wtedy ryzykowałby, że odwrócą się od Niego, a podziw zamieni się w nienawiść. Wolał, by stało się to zaraz na początku Jego działalności. W ten sposób wszystko było jasne: oni wiedzieli, że nie pozwoli się zamknąć w getcie ich interesów i pójdzie wszędzie tam, gdzie trzeba głosić Ewangelię o królestwie Ojca, On zaś zachował pełną wolność w mesjańskim działaniu.
Scena z Nazaretu jest wspaniałą lekcją zachowania wobec pokusy zawłaszczania religii, Chrystusowej misji i uświęcającej działalności Kościoła. Ewangelia mówi: ,,On (…) przeszedłszy pośród nich oddalił się” (Łk 4, 30).
Ks. Paweł Ptasznik
Fot. Steven Kamps/Unsplash.pl