Siedemset lat przed narodzeniem Mesjasza prorok Izajasz pisał o Nim: „Wzgardzony i odepchnięty przez ludzi, mąż boleści, oswojony z cierpieniem, jak ktoś, przed kim się twarze zakrywa, wzgardzony tak, iż mieliśmy Go za nic. Lecz On się obarczył naszym cierpieniem, On dźwigał nasze boleści… ” (Iz 53, 3-4). Dziś, gdy przeżywamy Niedzielę Palmową czyli Męki Pańskiej, bardziej niż kiedykolwiek mamy okazję medytować nad tajemnicą Chrystusowego cierpienia, by przekonać się, że nie ma takiego bólu człowieka, którego On by nie doświadczył.
Każdy, kto cierpi w duchu, zraniony zdradą najbliższej osoby, opuszczony w chwili największej potrzeby obecności kogoś, kto by choć potrafił z nim współczuć w niedoli, może rozpoznać siebie w Chrystusie, powracającym po trzykroć z prośbą o wspólne czuwanie i przyjmującym pocałunek od zdrajcy. Kogo ogarnia dojmujący smutek, a cały świat jawi się jako kraina mroku, może usłyszeć wyznanie Jezusa: „Smutna jest moja dusza, aż do śmierci” (Mk 14, 34). Ten, kogo godność szargają złe języki, pióra, kamery, kto jest niewinnie wyszydzany i poniżany przez ludzi zawistnych i głupców pewnych siebie, bo obdarzonych przez czasy garścią pieniędzy, znaczeniem czy władzą, może stanąć obok Bożego Syna fałszywie oskarżanego, odzianego w purpurę i koronę z ciernia dla okrutnej zabawy. Wreszcie ten, kogo choroba, kalectwo albo starość przykuwa do łóżka, inwalidzkiego wózka albo wyziębłego kąta, zmrużywszy oczy może zobaczyć zranione plecy Chrystusa przygniatane do ziemi ciężarem krzyża. Pan, w ostatnich dniach swojego życia utożsamił się z każdym, kto na przestrzeni wieków jest doświadczany przez cierpienie.
Byłoby błędem prowadzić za daleko analogię pomiędzy męką Chrystusa i ludzkimi cierpieniami. Jego bowiem doświadczenie duchowego i fizycznego bólu aż do krzyżowej śmierci było wpisane w zbawczą misję i żadne inne cierpienie nie ma takiego znaczenia, jak to, które Chrystus podjął, aby objawić nieskończoną miłość Boga do ludzi. Mamy jednak prawo podążać śladami cierpiącego Jezusa i od Niego uczyć się, w jaki sposób przeżywać nasze codzienne, małe i wielkie cierpienia tak, by miały one wartość zbawczą. To prawo potwierdza Paweł Apostoł, gdy pisze: „Teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół” (Kol 1, 24). Choć odkupieńcze dzieło Syna Bożego zostało do końca spełnione i niczego mu nie brak, to jednak trzeba, by było ono przedłużane w czasie, aby kolejne pokolenia mogły żywo, a nie tylko przez wyobraźnię, doświadczać objawienia zbawczej miłości Boga, które wypełniło się w cierpieniu Chrystusa.
A możemy się od Niego nauczyć wpierw, że trzeba być świadomym tego, iż podlegamy cierpieniu i że może ono nas dotknąć w najmniej spodziewanym momencie. Jezus, ani na chwilę nie zapomniał o tej prawdzie. Nawet gdy ludzie wiwatowali na Jego cześć, On wjeżdżał do stolicy na ośle, wiedząc, że pod koniec tego tygodnia ci sami, którzy dziś witają Go jak króla, ujrzą Go jako cierpiącego Sługę Jahwe. Wielokrotnie zapowiadał swoją mękę i śmierć, a zaraz po swym uroczystym wjeździe do Jerozolimy, w Betanii, powiedział o kobiecie, która wylała olejek na Jego głowę: „już naprzód namaściła moje ciało na pogrzeb” (Mk 14, 8). Świadomość, że cierpienie czyha, by uderzyć, pozwalała Mu ze spokojem przyjąć jego atak. Chrystus był na to wewnętrznie przygotowany. Nie oznacza to, że był wolny od strachu przed tym, co Go czekało. „Począł drzeć, i odczuwać trwogę. (…) Modlił się, żeby – jeśli to możliwe – ominęła Go ta godzina” (Mk 14, 33.35). Był wszakże zdolny wypowiedzieć przed Ojcem: „niech się stanie!” (Mk 14, 36). To druga lekcja przeżywania cierpienia: modlitwa poddania się woli Ojca niebieskiego. Tylko ufne powierzenie siebie Jego wszechmocnym dłoniom może wyzwolić człowieka od lęku i wlać w jego serce odwagę, by stawił czoło wyzwaniu, które wydaje się być ponad ludzkie siły. Nie możemy zapominać o takiej modlitwie, zwłaszcza wtedy, gdy cierpienie zaczyna nas dotykać.
Innym znamiennym rysem Chrystusowego przeżywania cierpienia jest milczenie. On mówi tylko tyle, ile potrzeba, by pomóc nam zrozumieć prawdę o znaczeniu tego, co właśnie się dokonuje. Nie uskarża się, nie złorzeczy. Chrystus jest cierpliwy, nawet w największym bólu. Nie domaga się też pomocy od nikogo, ale chętnie ją przyjmuje, gdy ktoś – z własnej woli albo przymuszony – wyciąga pomocną dłoń. Taka postawa wymaga pokory, uznania własnej niemocy, zaufania, powierzenia siebie innym. Cierpienie koncentruje człowieka na samym sobie. Może się to przejawiać na dwa sposoby: albo w chęci zwrócenia uwagi wszystkich na własne nieszczęście, albo w zamknięciu się we własnym świecie bolesnych przeżyć. Chrystus uczy takiego dzielenia swego bólu z innymi, które ich nie usidla, a równocześnie nie zamyka na ich dobroć.
W końcu zatrzymajmy się nad wołaniem, które wydaje się być bolesnym wyznaniem beznadziejności ciepiącego Człowieka: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” (Mk 15, 34). To doznanie całkowitego opuszczenia nie jest obce tym, którzy cierpią. Jednak słowa Chrystusa odsłaniają zgoła inny wymiar Jego przeżyć. On, żydowskim zwyczajem, cytuje pierwsze słowa Psalmu, którego całą treścią się modli. A treść ta wyraża chwałę Boga: „Chwalcie Pana, wy, co się Go boicie (…) Bo On nie wzgardził ani się nie brzydził nędzą biedaka, ani nie ukrył przed nim swojego oblicza i wysłuchał go, kiedy ten zawołał do Niego. (…) A moja dusza będzie żyła dla Niego…” (Ps 22/21/, 24-25.30). Jest to modlitwa, jaką może powtórzyć każdy cierpiący, który potrafił oprzeć się na Bogu, nie zatracić miłości ludzi i przeżywać swoją dolę w jedności z cierpiącym Synem Bożym. Od cierpienia nie można uciec. Można je znosić jako przekleństwo, ze złorzeczeniem sobie, Bogu i ludziom, albo z pokorą przyjąć i z Chrystusem przeżywać jako drogę zbawienia siebie i innych. Niech więc nas nie dziwi pogodny uśmiech, który czasem – mimo wszystko – można zobaczyć na twarzy człowieka cierpiącego.
Ks. Paweł Ptasznik
Fot. Rui Silva SJ/Unsplash.com