Niniejszy fragment jest kontynuacją eseju Waldemara Smaszcza zatytułowanego „Podarować światu piękno w twórczości artystycznej. Dzieło literacki K. Wojtyły-Jana Pawła II”. Tytuły poszczególnych fragmentów nie zostały nadane przez autora.
Ojciec z synem mieszkali w Krakowie w suterynie domu przy ulicy Tynieckiej 10 na Dębnikach, należącego do rodziny matki Karola, który zajmowały jej dwie siostry. Świątynią parafialną był kościół św. Stanisława Kostki, w którym posługiwali księża salezjanie, ze wspólnoty zakonnej założonej przez św. Jana Bosko. Zgodnie ze swoim charyzmatem szczególny nacisk kładli na pracę z młodzieżą. Ale oddajmy głos samemu Karolowi Wojtyle, który po latach napisał:
„Było to w pierwszym roku wojny. Już w lutym xx. Salezjanie prowadzący parafię św. Stanisława Kostki na Dębnikach w Krakowie urządzili wielkopostne rekolekcje, zwracając przy tym szczególną uwagę na stanowe nauki dla młodzieży męskiej. Ująwszy zaś takim sposobem znaczną jej część, zapowiedzieli, że odtąd co sobotę odbywać się będą w kaplicy ochotnicze zebrania dla tych wszystkich, których zajmują zagadnienia religijne. Zebrania te ściągały stale około 20 – 30 młodych ludzi, w wieku 16 – 25 lat. Wykładowca, znany biblista, ks. Jan Mazerski, docent UJ (zginął w powstaniu warszawskim) – był świetny, a miejsce zebrań, kaplica, bynajmniej nie przeszkadzało mu wzywać uczestników do dyskusji, nawet do wygłaszania referatów, przez co oczywiście cała rzecz stawała się bardziej pociągająca. Wtedy to po raz pierwszy dał się poznać dębnickiej młodzieży człowiek, o którym mówić będą niniejsze wspomnienia. Będziemy go nazywać imieniem Jan.”
Dostojny Metropolita Krakowski przywołał postać Jana Tyranowskiego, jedną z dwu najważniejszych osób, jakie Pan Bóg postawił na jego drodze do kapłaństwa. Drugą był oczywiście arcybiskup Adam Stefan Sapieha. Książę Metropolita, nazywany Księciem Niezłomnym, i krakowski krawiec!
To, że Arcybiskup Krakowski z lat wojny i początku złowrogiego komunizmu był kimś niezwykłym, uznawanym za czołową postać Kościoła w Polsce pierwszej połowy XX wieku, nie dziwi, ale Jan Tyranowski!? Z wykształcenia buchalter, czyli księgowy, po szkole handlowej, który zrezygnował jednak z wyuczonego zawodu, ponieważ nie mógł pogodzić wykonywanej pracy z… medytacją, której poświęcał nawet do czterech godzin dziennie. Wybrał więc zakład krawiecki ojca, bo szycie nie przeszkadzało mu w tym, co było dla niego najważniejsze.
Powróćmy do wspomnień kardynała Karola Wojtyły:
„Był to apostoł bożej wielkości, bożej piękności, bożej transcendencji. Tego nauczył się od swego głównego przewodnika: był nim św. Jan od Krzyża. Bóg w nas jest nie po to, abyśmy Go zacieśniali do wąskich granic naszego ludzkiego ducha, Bóg w nas jest po to, aby nas wyrwać z nas samych w stronę swojej nadprzyrodzonej transcendencji. To był ten główny cel usiłowań Jana. W tym był najmocniejszy, najwyrazistszy, najbardziej przekonywający, najbardziej apostolski. Bóg jest w nas. Jan o tym wiedział. (…)
W samym życiu wewnętrznym opierał się Jan początkowo na Mistyce o. Semenenki. Głównymi jednak mistrzami stali się dlań później: św. Jan od Krzyża i św. Teresa od Jezusa. Byli dla niego nie tylko mistrzami, oni dosłownie pozwolili mu odkryć siebie samego, wytłumaczyli mu i uzasadnili własne jego życie.”
Podobnie się stało z Karolem Wojtyłą, który Janowi Tyranowskiemu zawdzięczał swoje zagłębienie w mistyce. „Tyranowski – napisał Jan Paweł II w książce Dar i Tajemnica – który sam kształtował się na dziełach św. Jana od Krzyża i św. Teresy od Jezusa, wprowadził mnie po raz pierwszy w te niezwykłe, jak na mój ówczesny wiek, lektury. […] Od niego nauczyłem się między innymi elementarnych metod pracy nad sobą, które wyprzedziły to, co potem znalazłem w seminarium.”
Zainteresowanie dziełami mistyków hiszpańskich niebywale przyspieszyło kształtowanie formacji duchowej przyszłego kapłana, jak i określiło jego twórczość, zarówno poetycką – jeszcze w latach wojny powstał najpiękniejszy niewątpliwie poemat mistyczny Pieśń o Bogu ukrytym, jak i późniejszą pracę naukową – swoją rozprawę doktorską poświęcił Zagadnieniu wiary w dziełach św. Jana od Krzyża. To wszystko przyszły Ojciec Święty zawdzięczał – powtórzmy – Janowi Tyranowskiemu, „dziwnemu krawcowi”, o którym nawet „wspominanie (…) nie jest rzeczą łatwą”:
„Jan bowiem (…) odegrał szczególną rolę: stał się w pełnym znaczeniu tego słowa apostołem. Kiedy pierwszy i drugi raz zabierał głos na zebraniu wiedzy religijnej, wszyscy młodzi odnieśli się do niego raczej z dużym zastrzeżeniem. Przyczyniła się do tego nie tylko widoczna na zewnątrz różnica wieku (włosy Jana były już wówczas dobrze szpakowate, chociaż miał zaledwie 40 lat), przyczynił się do tego daleko bardziej sam sposób ujmowania zagadnień, zbyt dewocyjny – zdawało się – zbyt katechizmowy, nic a nic oryginalny. Tak więc pierwsze spotkania z Janem wytworzyły między nim a nami pewne oddalenie. Odczuli to, zdaje się, zwłaszcza ci, którzy potem stać się mieli najbliżsi mu. Że zaś pierwsze zetknięcie wypadło na oko tak niepomyślnie, temu nie należy się dziwić. Przychodziliśmy przecież do siebie z całkiem przeciwnych stron, nic o sobie nie wiedząc; młodzi prócz tego nie przeczuwali nawet, że w obrębie religii, którą z zapałem każdy wyznawał, mogą istnieć takie możliwości, dla człowieka żyjącego z niej, jakie ukazywał nam właśnie Jan. (…) Obraz Jana bowiem urastał […] od sylwetki starszego pobożnego pana do osobistego przeświadczenia o tym, że mamy do czynienia z kimś rzeczywiście świętym. […] Nasza droga do Jana była tym trudniejsza, że przynosił on ze sobą ujęcie życia zupełnie nam dotąd nieznane. I ku temu nowemu życiu chciał pociągnąć swych słuchaczy. Tego nowego ujęcia życia był apostołem i nauczycielem. Miał sobą zaświadczać o prawdzie tego, co głosił. […] Jan w całym tego słowa znaczeniu pracował nad duszami. Chodziło mu o to, by te dusze wchłonęły ponownie prawdy religijne, i to nie od strony zakazów i ograniczeń; chodziło mu o wydobycie z zasobów nadprzyrodzonych, o których wiedział, że istnieją w duszach, rzeczywistej postaci nadprzyrodzonego życia ludzkiego, życia, które przez łaskę staje się uczestnictwem w życiu Boga.”
O nikim bodaj Karol Wojtyła tak nie pisał, jak o Janie Tyranowskim. Niezwykła żarliwość tego tekstu jest wręcz zniewalająca, ulegamy jej niby najlepszej literaturze, a przecież mamy świadomość, że mowa jest o rzeczywistym człowieku, niewolnym – czego też autor nie ukrywa – od cech trudnych do zaakceptowania, jednak to one ostatecznie okazują się najważniejsze. Mówiąc słowami wielkiej poezji Cypriana Norwida: „Czy taki Mistrz!… że gra… choć – odpycha?”
Jan Tyranowski chciał od tych młodych ludzi, którzy zgromadzili się wokół niego, ni mniej ni więcej, tylko tego, czego Chrystus od swoich wyznawców: „…przywołał do siebie tłum razem ze swoimi uczniami i rzekł im: »Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie…«” (Mk 8, 34).
Tak właśnie z niezwykłą otwartością ujął to Karol Wojtyła:
„Proszę wyobrazić sobie tych młodych ludzi, którzy raczej sądzą Jana dość sceptycznie, z których każdy nosi w sobie duży, jak zawsze w tym wieku, zapas poczucia swej samowystarczalności i – zarozumiałości. I każdy zadaje sobie to pytanie: czego ode mnie chce ów człowiek? Co mu we mnie nie wystarcza? Bo wkrótce jasne się stawało, że Jan czegoś od nich chce, właśnie od ich życia, od ich przekonań, uczuć i nastawień. W dodatku niełatwo było zrozumieć od razu, czego chce. Prawda o nowym, o pełnym życiu wewnętrznym, która stanowiła własność Jana, dla nich była zupełnie nieznana. Nie chodziło tu o wykład, o dowiedzenie się czegoś, chodziło właśnie o odmianę życia i nastawień. Ależ przecież to życie zdawało się dotąd zupełnie dobre, nieomal doskonałe, przede wszystkim od zewnątrz nienaruszalne, niedostępne dla żadnych narzuconych wpływów, a już najmniej ze strony jakiegoś dewota. Każdy z nas uporczywie sprawdzał na Janie prawdę jego słów, z trudem ustępował ze swych zastrzeżeń rozumowych, uczuciowych i wszelkich innych. Była to praca długotrwała, w której procesy łaski wyzwalały się w młodych duszach i spełniały się w nich przez obcowanie z samym wewnętrznym życiem tego prostego dobrego człowieka.” [podkr. – W.S.]
Najchętniej przytoczyłbym pełny tekst owego niedającego się ująć w jakiejkolwiek formule wspomnienia, Jego – powtórzę – literacki charakter paradoksalnie nie tylko w niczym nie zaciera realiów, lecz przeciwnie, „uwydatnia je” – jakby powiedział Norwid, służy prawdzie przekazu. Młodzi, wykształceni ludzie z trudem ulegali komuś, kto nie dorównywał ich poziomowi; „miłość własna cierpiała” – nie wahał się przyznać po latach Ksiądz Kardynał. Jednak coraz bardziej przekonywali się, że Jan „ukazywał Boga dużo bezpośredniej, aniżeli kazania i księgi, on dowodził, że o Bogu można się nie tylko dowiadywać, że Bogiem można żyć”. [podkr. – W.S.]
Waldemar Smaszcz