Musiały dziwić uczniów Pana Jezusa Jego słowa: „Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto miłuje syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien” (Mt 10, 37). Czy nie wymagał zbyt wiele? Jak mógł rościć sobie pretensje do miłości większej niż synowska czy rodzicielska? Apostołowie mogli zareagować na te słowa w różny sposób. Najprościej było wycofać się i odejść, mówiąc sobie: „On nie ma prawa wymagać tego ode mnie!” Można też było nie brać poważnie Jego wypowiedzi, pomyśleć: „Zagalopował się, ale przecież nie oczekuje ode mnie rzeczy niemożliwych”. Z takim nastawieniem można było nadal chodzić za Nim. I wydaje się, że w przypadku Apostołów tak właśnie było. Dowodzi tego fakt, że opuścili Pana Jezusa w dniach Jego męki. Zbyt słaba była ich miłość, aby dla niej narażać siebie samych na więzienie, a może i śmierć. Jedynie miłość Jana można było wtedy porównać do miłości syna, który trwa przy umierającym ojcu, nie zważając na okoliczności.
Apostołowie w obliczu krzyża zrozumieli, że trzeba było brać dosłownie wymaganie Mistrza. Doświadczyli boleśnie, że nie byli Go godni. Łzy Piotra na głos piania koguta są tego świadectwem. Po przeżyciu śmierci i zmartwychwstania Chrystusa zrozumieli, że miał prawo oczekiwać od nich miłości ponad wszystko i wszystkich, bo sam kochał ich bardziej niż własną Matkę i bardziej niż samego siebie. Dlatego nie wahali się przekazać przyszłym pokoleniom uczniów Jego słów, które brzmią tak mało zachęcająco: „Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien” (Mt 10, 38).
Dziś to wielkie wymaganie dociera do nas. Przywykliśmy do niego. Powtarzamy je od dziecka jak wyuczoną lekcję. Dziwne, że wezwanie do miłości, które oznacza konieczność całkowitego oddania, zazwyczaj nie robi na nas większego wrażenia. Łatwo przychodzi nam śpiewać: „Wszystko Tobie oddać pragnę i dla Ciebie tylko żyć”. Warto więc zapytać siebie w głębi serca, czy nie popełniamy błędu Apostołów. Być może jak oni uważamy, że wymagań Chrystusa nie należy brać tak dosłownie. Warto też uświadomić sobie, że Chrystus ma prawo oczekiwać od nas miłości bez granic, bo sam tak właśnie nas umiłował. Ponieważ oddał całego siebie w ofierze za nas, ma prawo do naszego całkowitego oddania. Nie co dzień zdarzają się sytuacje, które wymagają od nas chrześcijan oddania „wszystkiego”, całych siebie dla Chrystusa. Jednak co dzień mamy wiele okazji ku temu, by udzielić coś ze „wszystkiego”. Pan Jezus przychodzi i mówi: „Daj mi odrobinę twojego czasu. Przyjdź spotkać się ze Mną na modlitwie”. Można wtedy odpowiedzieć: „Jezu, nie teraz. Widzisz, ile mam pracy…, jestem taki zmęczony…, w telewizji idzie właśnie dobry film…” Znakiem miłości, woli oddania siebie Chrystusowi będzie podjęcie tego natchnienia Ducha Świętego, oderwanie od zajęć, przełamanie zmęczenia, wyłączenie telewizora, aby być z Nim. Innym razem Pan prosi: „Daj mi twe siły, twój światły umysł, twą wrażliwość. Przychodzę do ciebie w drugim człowieku. Zobacz, potrzebuję pomocy”. I znowu można szukać wymówek: „Panie, wiesz, że mam inne plany, zainteresowania, hobby, ludzi, z którymi chcę mile spędzić czas”. A można powiedzieć: „Przez wzgląd na to, że Cię kocham, zrobię, co w mojej mocy”. Nasza miłość do Chrystusa weryfikuje się w codzienności. On oczekuje, by była to miłość pełna, wyrażająca się w całkowitym oddaniu. Nie jest to niemożliwe. Nie trzeba jednak czekać na podniosłe chwile rezygnacji z wielkich rzeczy albo na heroiczne oddanie bez reszty. Całego siebie można oddawać po trochu – przez całe życie. Kto kocha Chrystusa, wie, że niczego, czego On nie mógłby od nas żądać.
Ks. Paweł Ptasznik
Fot. Omar Rodriguez/Unsplash.com