Pobożni Grecy przybyli do Jerozolimy, aby oddać cześć Bogu. Z pewnością dotarła już do nich wieść o Jezusie, Cudotwórcy z Nazaretu. Na placach i w zaułkach stolicy wybrzmiewała jeszcze wieść o wskrzeszeniu Łazarza. To ona była powodem, dla którego tłumy zgotowały Jezusowi tryumfalne przyjęcie, gdy wkraczał do miasta: „Tłum wyszedł Mu na spotkanie, ponieważ usłyszał, że ten znak uczynił” (J 12, 18). To, co się wydarzyło w Betanii, dawało Izraelitom nadzieję na odwrócenie historii ich narodu i każdego z nich osobiście: pojawił się Ktoś, kto miał moc przywracać życie, a więc nie musieli już lękać się śmierci, rzymskiego okupanta, wizji wyzwoleńczej wojny – wszystko mogło się zmienić, gdyby tylko zechciał stanąć na ich czele.
Atmosfera, jaka zaczęła tworzyć się wokół osoby Jezusa, tłumaczy przebieg i treść Jego spotkania z przybyszami z Grecji. I oni chcieli zobaczyć Nauczyciela. Prawdopodobnie nie chodziło im tylko o możliwość ujrzenia Go z daleka, ale o osobisty kontakt, poznanie Go, chwilę rozmowy. To dlatego szukali kogoś, kto mógłby ich do Niego przyprowadzić. Dotarli do Filipa. Ten zwrócił się do Andrzeja i wspólnie przedstawili sprawę Nauczycielowi. A wówczas z ust Jezusa nie padło zaproszenie, ani odmowa. On wykorzystał sytuację, aby na nowo wrócić do korzeni swojej misji i przypomnieć ludziom o tym, na co mogą liczyć, przychodząc do Niego. Nie odmawiał im możliwości spotkania, ale chciał z góry ich przestrzec, że jeśli szukają Go jako Tego, który przywraca życie ziemskie, to nie mają po co przychodzić. Mówił jasno: „Ten, kto kocha swoje życie, traci je, a kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne” (J 12, 25). Jedynie nastawienie na poszukiwanie życia wiecznego mogło uczynić spotkanie z Jezusem owocnym. Tylko wtedy mogli zrozumieć Jego przypowieść o ziarnie, które musi obumrzeć, aby przynieść obfity plon (por. J 12, 24) i zapowiedź wywyższenia na krzyżu, które – paradoksalnie – ma stać się aktem przyciągającym ludzi do Chrystusa (por. J 12, 32). Tylko wtedy też mogli pojąć, co znaczy służyć Chrystusowi, iść za Nim i być tam, gdzie On (por. J 12, 26). Jedynie mając nadzieję na życie wieczne, mogli mieć wyobrażenie o czci, jaką Ojciec odda temu, kto służy Jego Synowi, i mogli pragnąć jej za wszelką cenę (por. J 12, 26).
Historia powtarza się przez wieki. Przemijają kolejne pokolenia ludzi, którzy pragną zbliżyć się do Chrystusa. My sami wczytujemy się w karty Ewangelii, śledząc dzieje ludzi, którzy spotkali się z Nim i doznali łaski odpuszczenia grzechów, odnowienia godności, nasycenia cudownie rozmnożonym chlebem, uzdrowienia ducha i ciała, przywrócenia życia. Budzi się w nas pragnienie takiego spotkania z Chrystusem, aby – jak w ich przypadku – dokonała się w nas widoczna przemiana. Szukamy pośredników, którzy mogliby podprowadzić nas do Niego, zarekomendować, poprosić, aby się nami w sposób szczególny zainteresował. Wiemy, że takim pośrednikiem, ustanowionym przez samego Chrystusa właśnie po to, abyśmy mieli do Niego nieskrępowany dostęp, jest wspólnota Kościoła.
Chociaż korzystamy z tego pośrednictwa prosząc o modlitwę w trudnościach, stając u kratek konfesjonału ze swoim grzechem czy sięgając po eucharystyczny Chleb, to jednak zdarza się, że czujemy się dalecy od Chrystusa, nie słuchani, jakby opuszczeni. Dzisiejszy fragment Ewangelii uświadamia nam, że bezowocność naszego poszukiwania żywego kontaktu z Panem może leżeć w nas samych, w naszym umiłowaniu tego życia i zapomnieniu o życiu wiecznym. Jeśli bowiem pragniemy spotkania z Synem Bożym dlatego, że ma On moc wprowadzić w tym świecie sprawiedliwość, zaradzić naszym rzeczywistym albo wyimaginowanym potrzebom materialnym, wnieść w rodzinną codzienność pełen miłości i troski pokój – zalążek szczęścia, przywrócić zdrowie i zapobiec śmierci, możemy doznać zawodu. Owszem, Chrystus udziela tych łask, jednak tylko wtedy, gdy mogą one stać się dla nas środkiem do pozyskania życia wiecznego.
Życie na tym świecie jest zarażone egoizmem i pochodzącą zeń niesprawiedliwością. Charakteryzuje je pogoń za znaczeniem i władzą, dobrobytem i przyjemnością. Kto miłuje takie życie, a więc jest mu wewnętrznie oddany, nie jest w stanie spotkać się z Chrystusem, który przez swoją śmierć otworzył drogę do innego życia, wolnego od tego wszystkiego, co nie pochodzi od Ojca. Dla miłującego doczesne życie, krzyż zawsze będzie znakiem tragicznej przegranej, a wezwanie do służby – niezrozumiałym wymaganiem. Trudno pójść za Chrystusem, który wybiera śmierć z miłości do ludzi, jeśli brak przekonania, że nowe życie, które w ten sposób się zyskuje, ma nieskończenie większą wartość.
Pan Jezus uczciwie stawia sprawę wobec pobożnych Greków. Jeśli chcą Go zobaczyć w całej Jego prawdzie, muszą stanąć pod krzyżem i zrozumieć, że istnieje także inne życie, dla którego warto ponieść śmierć, i że Jego pragnieniem jest, aby to właśnie życie stało się ich udziałem. Wobec nas Syn Boży rysuje tę samą perspektywę. Wizja krzyża, który trzeba podjąć pragnąc spotkać się z Nim, może napawać lękiem, który nie był obcy Jemu samemu (por. J 12, 27). Trzeba jednak pamiętać, że „godzina Syna Człowieczego” obejmuje nie tylko grozę Wielkiego Piątku, ale również chwałę Wielkiej Niedzieli. „Ten, kto kocha swoje życie, traci je…” (J 12, 25). Jeśli mijające godziny, dni, lata przynoszą dojmujące odczucie, że „tracimy życie” trzeba, byśmy zadali sobie pytanie, czy nasze umiłowanie tego, co doczesne, nie przerasta w nas nadziei na to, co wieczne. Jeśli tak jest, prośmy Ducha Ożywiciela, aby uporządkował naszą miłość i prowadził ku Chrystusowi, który daje życie wieczne.
Ks. Paweł Ptasznik
Fot. Anna Kumpan/Unsplash.com