Obumieranie rośliny jest łagodne. Na pierwszy rzut oka nie ma w sobie nic z dramatu, jaki towarzyszy powolnemu umieraniu zwierzęcia, a tym bardziej człowieka. Roślina żyje, wypuszcza pąki, zakwita, owocuje. Wystarczy jednak, że zostanie nadłamana i pokazują się pierwsze oznaki nadchodzącej śmierci. Pierwszą jest brak owoców. Jeszcze pojawia się kwiat, by szybko zwiędnąć, nie wydawszy nowego życia. Budzi nadal nadzieję widok wciąż zielonych liści, lecz najczęściej okazuje się ona płonna, bo pośród nich nie pojawiają się już nowe kwiaty. W końcu i zieleń przybiera coraz bledsze barwy, przypala się, zasycha. Staje się jasne, że nie pozostaje nic innego, jak tylko odciąć i wyrzucić uschły pęd, który jedynie szpeci i wyjaławia cały krzew. Śmierć, która dokonała się jakby niedostrzegalnie.
Duchowe obumieranie człowieka jest łagodne. Dramat, który rozgrywa się wtedy w ludzkim wnętrzu. jest prawie niedostrzegalny na zewnątrz. Być może właśnie dlatego Chrystus posłużył się obrazem winnego krzewu, aby pokazać, gdzie tkwi tajemnica duchowego życia i śmierci człowieka. „Ja jestem krzewem winnym, wy – latoroślami. Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity (…). Ten, kto we Mnie nie trwa, zostanie wyrzucony jak winna latorośl i uschnie ” (J 15, 5-6). Obraz jest czytelny. Przez sakrament chrztu zostaliśmy duchowo wszczepieni w Chrystusa. Żyjemy Jego życiem. Z Niego czerpiemy życiodajną moc – Ducha Świętego Ożywiciela. On sprawia swoją łaską, że nasza codzienność zakwita pięknem i owocuje dobrem – jesteśmy zdolni do obdarowywania innych miłością, radością, pokojem, dobrocią i wszystkim tym, co w nas szlachetne i cenne. Może się jednak zdarzyć, że nasza wewnętrzna więź z Chrystusem zostanie zerwana. Prawie niezauważalnie rozpoczyna się wtedy niebezpieczny proces obumierania. Pierwszym jego przejawem jest brak dobrych owoców. Na zewnątrz wydaje się, że wszystko nadal jest w porządku – jak kwiaty na naderwanej gałęzi, mogą nadal cieszyć pozory zadowolenia z życia: uśmiech, spokój, łagodne i pociągające usposobienie…
Jednak w duszy coraz mniej ofiarnej miłości dla innych, coraz więcej zamknięcia w sobie. Dobroć ustępuje miejsca żądaniom i pretensjom, radość smutkowi, a pokój agresji. Z czasem opadną nawet kwiaty uśmiechu, spokoju i łagodności. Niewiele rzeczy jest wtedy w stanie naprawdę ucieszyć człowieka. Szarość codzienności zaczyna przygniatać.
W głębi duszy pojawia się smutek, którego przyczynę trudno jednoznacznie określić. Minimum osobistej kultury i zwyczajnej ludzkiej szlachetności pozwala jeszcze nie wyróżniać się spośród tych, którzy naprawdę żyją – jak usychający pęd, który jeszcze zachował swoją zieleń. Długo, nawet do fizycznej śmierci, można tak wegetować bez nadziei na owoce. Aż w końcu, z całą wyrazistością okaże się, że człowiek jest jak zeschły pęd, który się „wrzuca do ognia, i płonie” (J 15, 6).
„Któż nas może odłączyć od miłości Chrystusowej? Utrapienie, ucisk czy prześladowanie, (…) niebezpieczeństwo czy miecz?” – pyta św. Paweł (Rz 8, 35-36). Odpowiadając na to pytanie zdajemy sobie sprawę, że tu kończy się porównanie do pędu rośliny. Tę bowiem może nadłamać wiatr albo nieuważny ogrodnik. Człowiek wszczepiony w Chrystusa ma dość siły, by oprzeć się wszelkim nawałnicom, a Bóg jest uważnym Ogrodnikiem, który nie zniszczy żadnej, nawet najwątlejszej latorośli.
Odszczepienie od Chrystusa dokonuje się w naszym wnętrzu – tylko my sami jesteśmy w stanie oderwać się od Niego. I my sami jesteśmy odpowiedzialni za to, by w Nim trwać i z Jego Ducha czerpać życiodajne siły do wydawania dobrych owoców. Dlatego warto przynajmniej od czasu do czasu pomedytować nad stanem własnego ducha i zapytać: ile jest we mnie Bożego życia? Jest to ważne, bo – jak zdążyliśmy spostrzec – duchowe obumieranie jest tak łagodnym procesem, że można nawet samemu nie uświadamiać sobie, że już dokonuje się on w nas. To zazwyczaj zaczyna się od naderwania więzi z Chrystusem przez grzech. Jeśli brak nam pokory i odwagi, by uznać swój błąd, prosić o przebaczenie i w sakramencie pokuty poddać się dłoniom Boskiego Ogrodnika, który zaleczy pęknięcie, niebawem zaczyna się ono powiększać pod wpływem następnych ataków zła. Coraz mniej siły do spełniania dobra i coraz mniej radości z dobra, które otrzymujemy. Dni zaczynają mijać bezowocnie. Modlitwa przestaje cieszyć. Brak poczucia kontaktu z Chrystusem sprawia, że wydaje się ona monologiem bez odpowiedzi i staje się trudnym obowiązkiem. Chrystus przestaje mieć wpływ na obraz codzienności – Jego oczekiwania w stosunku do nas przestają być ważne.
Niespełnione pozostaje drzemiące w każdym człowieku pragnienie wydawania owoców dobra, piękna i prawdy. Chrystus chce, aby nasze życie było owocne. Tylko wtedy będzie ono wypełnione prawdziwym szczęściem na ziemi i przedsmakiem szczęścia w niebie. Chrystus ma moc je takim uczynić. Jedynym warunkiem jest, by trwać w zjednoczeniu z Nim i w Nim prawdziwie żyć. Wielu ludzi na świecie jest w stanie takiej jedności. Ci niech z radością dziękują Bogu i hojnie dzielą się owocami swego życia z innymi (jeśli kiść winogron nie zostanie zerwana, owoce zmarnieją, a w tym miejscu latorośl ponownie nie zakwitnie). Kto zaś zatrzymał się nad swym życiem wewnętrznym i stwierdził, że obumiera w oderwaniu od Chrystusa, niech nie traci nadziei. Bóg zawsze jest gotów wlać nowe życie w nas. Trzeba tylko poprosić o to w sakramencie pokuty, a potem w Eucharystii przyjąć Chrystusa do serca, aby na nowo zaczęło ono bić rytmem Jego Serca. Potrzeba też wytrwałej modlitwy. Ona otwiera na działanie Ducha Ożywiciela. Ona uzdalnia do rozumienia i przyjęcia Chrystusowego objawienia o miłości Boga, od której nic nie jest w stanie nas odłączyć. Ona wreszcie pomaga dostrzegać dobro, którego nieustannie doświadczamy, radować się nim i dzielić z innymi. Sakramenty, modlitwa i dzieła miłości – to tak niewiele i zarazem tak niezbędne, aby trwać w Chrystusie. A życie w Nim nie mija bezowocne.
Ks. Paweł Ptasznik
Fot. Matthew Henry/Unsplash.com