Wybuchnie gniewem? Zacznie wyliczać moje wady i błędy? Machnie ręką i odejdzie obrażony? Nie łatwo jest upominać. Nikt nie lubi być strofowany, dlatego prawie zawsze można liczyć się z negatywną reakcją na próby korygowania czyjegoś postępowania. Potrzeba odwagi, aby zwracać komuś uwagę. Z drugiej strony mogą rodzić się skrupuły natury wewnętrznej: czy mam prawo upominać, gdy sam nie jestem bez winy? Dlaczego, przynajmniej w oczach upominanego, mam stawiać siebie w pozycji „lepszego”? Czy nie ma on prawa robić tego, co mu się podoba? – tyle dziś mówi się o tolerancji. A jednak…
Nasza natura została skażona przez grzech. Jego skutkiem jest brak dostatecznego rozeznania pomiędzy dobrem i złem. Czasem skłaniamy się ku złu, które jawi się nam jako dobro. Wszyscy wokół są zaniepokojeni, tylko nam wydaje się, że to nic złego. Na przykład ojciec rodziny rzuca się w wir pracy, zapominając o całym świecie. Jest przekonany, że tak trzeba. Poprawa domowego budżetu zdaje się potwierdzać, że to postępowanie jest słuszne. Nie zauważa jednak, że narastające zmęczenie powoduje, iż jest wciąż rozdrażniony, prawie wcale nie rozmawia z żoną, ni stąd ni zowąd wybuchają sprzeczki, dzieci prawie go nie znają, bo nawet w nielicznych chwilach wolnych nie ma sił, by znosić ich obecność… Czasem samo życie nieoczekiwanie skoryguje takie postępowanie i pozwoli dostrzec, że to, co wydaje się być dobrem, przynosi złe owoce. Często jednak człowiek poza sobą szuka usprawiedliwienia dla zaistniałej sytuacji. Na wszelkie sposoby tłumaczy swoje postępowanie, oskarżając wszystkich tylko nie siebie.
Jest to sytuacja najtrudniejsza, bo oznacza, że sumienie już nie reaguje właściwie. Człowiek zdeformował je, przykroił na własną miarę, budując cały gmach uzasadnień dla swojego stylu życia. Wtedy niezbędna jest interwencja ze strony innych. Musi znaleźć się ktoś, kto odważy się upomnieć. Upominanie jest obowiązkiem. Prorok Ezechiel wyraził to wyraźnie, przywołując słowa samego Boga: „Jeśli do występnego powiem: «Występny musi umrzeć» – a ty nic nie mówisz, by występnego sprowadzić z jego drogi – to on umrze z powodu swej przewiny, ale odpowiedzialnością za jego śmierć obarczę ciebie” (Ez 33, 8). Każdy z nas nosi na sobie ten obowiązek. Czasem wypływa on z samego stanu albo urzędu. I tak, zadanie upominania spoczywa nade wszystko na rodzicach, nauczycielach i wychowawcach, ludziach sprawujących władzę w państwie oraz – we wspólnocie wierzących – na biskupach i kapłanach. Jednak wszyscy ludzie, bez względu na stan i urząd, są również wezwani do tej misji. Jest ona konsekwencją przykazania miłości wzajemnej. To właśnie miłość bliźniego każe brać odpowiedzialność za jego czyny. Jeśli kochając pragniemy największego dobra drugiej osoby, to jesteśmy zobowiązani do tego, by pomagać jej odkrywać prawdziwe dobro, gdy sama do tego nie jest zdolna. Co więcej, taka troska o drugiego jest jedną z najbardziej wymownych oznak naszej miłości.
Istnieją jednak pewne warunki, które trzeba spełnić, aby upomnienie zostało odczytane jako wyraz miłości i by odniosło skutek. Pan Jezus powiada: „Jeśli cię usłucha, pozyskasz swego brata” (Mt 18, 15). Tak więc, kto ma zamiar upominać musi pamiętać, że trzeba tak to zrobić, aby „pozyskać brata”. To pierwszy i podstawowy warunek. Taki jest wymóg miłości, której służy upomnienie. Upominany musi być pewien, że darzymy go życzliwością i chodzi nam o jego dobro, a nie o narzucanie mu naszego sposobu wartościowania, o zademonstrowanie własnej wyższości albo o wtłoczenie jego indywidualności w utarte konwenanse zachowań jakiejś społeczności, dla której jest uciążliwy. Upominać trzeba z pokorą, to znaczy ze świadomością, że i nam nie niełatwo przychodzi korygować swe postępowanie. W sposobie przed stawiania uwag i argumentacji musi być łatwo wyczuwalna troska o człowieka, którego one dotyczą. W końcu, miłość wymaga osobistego zaangażowania, a więc i w upomnieniu musi zawierać się gotowość do skutecznej pomocy. Ważne jest też, aby znaleźć odpowiedni moment i stworzyć właściwą atmosferę do rozmowy. Prawda powiedziana nie w porę, wtedy gdy człowiek nie jest otwarty na jej przyjęcie, może oddalić go na zawsze. Tylko wtedy, gdy upominamy z miłością i w atmosferze zaufania, możemy pozyskać brata. Do tego potrzeba pewnej intymności. Dlatego Pan Jezus uczy: „Gdy brat twój zgrzeszy [przeciw tobie], idź i upomnij go w cztery oczy” (Mt 18, 15). Tak więc pierwszym, który ma prawo zwracać uwagę jest ten, przeciw któremu wykroczył upominany. Musi to zrobić sam. Tylko on i winowajca znają wszystkie szczegóły sprawy i tylko oni mogą właściwie je ocenić i wyjaśnić sporne kwestie. To błąd, jeśli małżonkowie nie potrafią zdobyć się na szczerą rozmowę, a wyżalają się – każde z osobna – matce albo przyjaciołom. Interwencja teściowej w małżeńskie sprawy rzadko kończy się pojednaniem, choćby z tego powodu, że synowa lub zięć czują się po prostu zdradzeni. Dopiero wtedy, gdy upominany „nie usłucha” (Mt 18, 16) można zwrócić się do osób trzecich. Trzeba jednak umieć rozróżnić pomiędzy „nie usłucha” a „nie poprawi się”. Nie należy prosić o pomoc innych w sytuacji, gdy upominany wysłuchał uwagi, przyznał rację, wykazał wolę zmiany postępowania i podjął pewne próby, a jednak poprawa nie nastąpiła. Być może jest zbyt słaby. Być może sami zaniedbaliśmy obiecaną pomoc. Nie pozostaje nic innego, jak powtórzyć upomnienie w cztery oczy. To może być długotrwały i żmudny proces. Jedynie wtedy, gdy w ogóle nie przyjmuje naszych uwag, można udać się do kogoś, kto wpierw zweryfikuje nasz punkt widzenia, a potem, być może w sposób bardziej przekonujący, potrafi zwrócić uwagę. Osoba ta, to nie ktokolwiek. Pan Jezus mówi: „żeby na słowie dwóch, albo trzech świadków opierała się cała sprawa” (Mt 18, 16). To ma być świadek, a więc ktoś, kto jest na tyle bliski i zorientowany, by mógł obiektywnie patrzeć na sytuację i upominać z równą troską i chęcią pozyskania brata.
Jeśli i jego misja nie powiedzie się, zgodnie z nakazem Pana Jezusa trzeba całą sprawę przedstawić Kościołowi. W pierwszych wiekach chrześcijaństwa wspólnota wierzących zazwyczaj nie była wielka. Właściwie wszystko, co odnosiło się do jednego z jej członków, dotyczyło również innych wiernych. Większy też był wpływ wspólnoty na postępowanie poszczególnych osób. Również autorytet Apostołów i biskupów, ich następców, miał wśród wierzących duże znaczenie. Dlatego interwencja wspólnoty na czele z biskupem nawet w sprawach osobistych była uzasadniona i mogła przynieść skutek. Pan Jezus podaje możliwość odwołania się do tego autorytetu jako ostateczność. Nie trzeba jednak zapominać, że na mocy mandatu Chrystusa i dziś Kościół ma szczególną władzę upominania. Obecnie spełnia ją raczej na forum ogólnym, przestrzegając przed zagrożeniami i wskazując na najczęstsze błędy w postępowaniu ludzi. Może jednak i w sprawach indywidualnych warto byłoby czasem odwołać się do autorytetu Kościoła.
Są ludzie niepoprawni. Oni zawsze mają rację. Można ich upominać, podawać zarzuty i argumenty, a oni i tak „wiedzą swoje”. Od tych lepiej trzymać się z daleka: „A jeśli nawet Kościoła nie usłucha, niech ci będzie jak poganin i celnik” (Mt 18, 17). Takie odcięcie się od tego, kto „nie usłucha” żadnych upomnień, może okazać się jedynym skutecznym środkiem leczniczym. Jest jeszcze jeden warunek, nie mniej ważny, niż poprzednie. Nie bez przyczyny naukę o upominaniu Pan Jezus kończy zdaniem: „Jeśli dwaj z was na ziemi zgodnie o coś prosić będą, to wszystkiego użyczy im mój Ojciec, który jest w niebie” (Mt 18, 19). Potrzeba modlitwy. Upominać w duchu miłości i skutecznie można tylko w atmosferze modlitwy. Tu Pan Jezus już nie wymaga, aby była to modlitwa indywidualna. Co więcej zachęca, aby wypraszać pomoc Boga Ojca wspólnie z innymi wierzącymi. Modlitwa daje wewnętrzny pokój, wyzwala od zawiści i stawia nas w obliczu Chrystusa, który udziela darów Ducha potrzebnych do właściwego układania naszych relacji z ludźmi. Upominając w obecności Chrystusa nikomu nie wyrządzimy krzywdy. Z Nim jesteśmy w stanie pozyskać wielu braci.
Ks. Paweł Ptasznik
Fot. Peter Forster/Unsplash.com