W kazaniu wygłoszonym 25 grudnia 1966 roku w kaplicy braci albertynów w Krakowie w pięćdziesiątą rocznicę śmierci Brata Alberta, abp Karol Wojtyła, zanim przeszedł do samej osoby Sługi Bożego, powiedział:
Moi drodzy bracia i siostry! Odprawiamy teraz drugą z kolei Mszę św. z uroczystości Bożego Narodzenia, którą to uroczystość rozpoczęliśmy wczoraj po południu nieszporami i jutrznią. Poświęcamy jej zarówno noc jak dzień, bo w nocy narodził się Chrystus, w nocy, w grocie betlejemskiej, na chłodzie, bezdomny.
W kontekście późniejszych rozważań poświęconych Bratu Albertowi, nie mogło zabraknąć słowa, które połączyło krakowskiego Biedaczynę z nowo narodzonym Dzieciątkiem Jezus, stało się sui generis jego herbem: „bezdomny”. Metropolita krakowski w niezwykle poruszających słowach mówił o swojej niezwykłej fascynacji Ojcem ubogich:
Moi drodzy, jest jakimś znakiem z wysokości, że właśnie w uroczystość Bożego Narodzenia, przed 50-ciu laty powołał Ojciec niebieski do siebie waszego Ojca, Brata Alberta. Właśnie w uroczystość Bożego Narodzenia, przed pięćdziesięciu laty, w roku 1916, w czasie pierwszej wojny światowej, w samo południe 25 grudnia, kiedy oddzwoniono na Anioł Pański, kazał mu Ojciec wszelkiego życia dokończyć żywota ziemskiego. Ale my, którzy zapatrzeni jesteśmy w Chrystusa, wiemy, wiemy, bo wierzymy, że ten kres ziemskiego życia Brata Alberta był początkiem. To było właśnie jego narodzenie ostateczne, narodzenie dla Boga i dla nieba. […] Wiemy dobrze, że i on stał się bezdomnym, stał się bezdomnym dla bezdomnych, […] ubogim dla ubogich, wydziedziczony dla wydziedziczonych, […] nędzarzem dla nędzarzy, a gdyby mógł, toby się stał kaleką i trędowatym dla kalek i trędowatych. Tak wielka była jego miłość, tak wielkie było świadectwo miłości Boga i ludzi, jakie dawał swoim życiem. I dlatego też jego śmierć – tak wierzymy i ufamy – była zaprawdę chwilą narodzin. […]
Dzisiaj podczas Mszy św. połączymy oba te narodzenia: narodzenie Chrystusa na ziemi i dla ziemi i narodzenie Brata Alberta dla nieba. Tym bardziej, że znajdujemy się na miejscu, gdzie to drugie narodzenie się dokonało. To jest przecież jego ziemski przybytek, to jest jego dawna ogrzewalnia, to tutaj właśnie dawał to wspaniałe świadectwo heroicznej miłości swoich braci. Tutaj właśnie, i Bogu dzięki, że na tym miejscu jeszcze wciąż pozostajecie, że przedłużacie świadectwo Brata Alberta, Bogu dzięki, że na tym miejscu tak jak on służył, i wy służycie.
Wśród nielicznych, więc tym cenniejszych świadectw życia Adama Chmielowskiego – Brata Alberta, zachowało się kilka zapisów związanych właśnie z wigilią i Bożym Narodzeniem. W jednym z pierwszych listów wysłanych przez początkującego studenta malarstwa z Monachium do swego dobroczyńcy, a zarazem przyjaciela, poety i krytyka sztuki, Lucjana Siemieńskiego, tak ukazał biedne studenckie święta Narodzenia Pańskiego 1869 roku na obczyźnie:
Imieniny i wilia bardzo cicho przeszły; rano zjadłem opłatek com go od Pani [żony adresata] dostał, a wieczór piliśmy w kilku wino i jedli orzechy i daktyle w dość nudny sposób. W niedzielę jeszcze gorzej, malować nie można było dla wielkiego święta, z nudów poszliśmy do teatru, a znudzeni i źli na widowisko – spać do domów.
Po latach wszakże okazało się, że nie była to wcale ani najskromniejsza, ani najbiedniejsza wigilia. Sięgnijmy do relacja młodego praktykanta krakowskiej introligatorni z bodaj najwcześniejszej wigilii, jaką wtedy jeszcze Adam Chmielowski przygotował dla ubogich:
Mogło to być w r. 1885. Praktykowałem jako piętnastoletni chłopiec w zawodzie introligatorskim w Krakowie na placu Matejki. Z okien pracowni widywałem często wchodzącego i wychodzącego z gmachu Akademii Sztuk Pięknych poważnego pana w pelerynie. Nazywaliśmy go Pan w pelerynie; kto to był, nie wiedzieliśmy jednak. Nie wyglądał na ucznia Akademii, ale musiał korzystać z tamtejszej pracowni malarskiej. Na tymże placu, na terenie kościelnego cmentarza św. Floriana, dokładnie na rogu tegoż placu i ulicy Ogrodowej stał nieistniejący dziś jednopiętrowy budynek, zwany starą szkołą, istna rudera, powoli rozbierana, pozbawiona już podłóg. Był wtedy zupełnie opuszczony przez ludzi. Toteż niemało mnie zainteresowało i mych kolegów, że gdy nadszedł wieczór wigilijny […], w oknach starej szkoły na parterze ukazało się migotliwe, żółte światło.
Podszedłem z kolegami do okna i zajrzałem do wnętrza; oczom naszym przedstawiła się sala pozbawiona całkowicie podłogi i sprzętów. Na gołej ziemi, w kształcie wianka siedziało 8 do 12 starców o wyglądzie żebraków, wśród nich nasz Pan w pelerynie. Środek wianka zasłany gazetami, płonie kilka mizernych świec, a na gazetach, bez żadnych naczyń, leży pożywienie przyniesione przez Pana w pelerynie. Zabierają się w namaszczeniu do swojej wieczerzy wigilijnej. Później dopiero dowiedziałem się, że ten Pan w pelerynie to Adam Chmielowski, późniejszy Brat Albert.
W kolejnych latach wigilie w albertyńskich ogrzewalniach nie różniły się zbytnio od podobnych organizowanych dzisiaj: rzędy długich stołów i – aby każdy mógł zostać nakarmiony – kolejne „zmiany” biesiadników, przedzielane wspólnie śpiewaną kolędą. Może tylko zainteresowanie gości „z towarzystwa” jest mniejsze niż przed stuleciem, co zresztą prowadziło niekiedy do nieoczekiwanych sytuacji.
Pewnego razu dystyngowana dama zagadnęła Brata Alberta ponad wyraz żywiołowym wykonaniu jednej z kolęd w czasie nabożeństwa:
– Jakiż podniosły nastrój panował w czasie nabożeństwa! Pienia biedaków były wprost wzruszające – to mówiąc opuściła na czubek nosa koronkową woalkę.
– To nie były pienia – rzekł Brat Albert i wybuchnął śmiechem. – To było zwykłe darcie się włóczęgów z Kazimierza. Ale to nic, proszę pani. Darli się szczerym sercem, a Pan Bóg nie taki przebredny, żeby ich nie chciał wysłuchać. – Powiedziawszy to, z uśmiechem na twarzy pokusztykał wesoło ku swoim »dzikusom«, pozostawiając mocno zdziwioną wytworną panią.
A po jednej z takich wigilii „pokusztykał” po raz ostatni na swojej protezie, tym razem na spotkanie z Panem…
Waldemar Smaszcz